Na ten wywiad umawialiśmy się z Panią Profesor Lidią Grychtołówną, wybitną polską pianistką i znakomitym pedagogiem fortepianu już od bardzo dawna. Przez wiele lat studiów i znajomości rozmawialiśmy o wielu najważniejszych rzeczach ze sztuki i z życia wziętych, ale nigdy nie było okazji ku temu by je opisać i ułożyć w historię. Teraz, gdy polska mistrzyni fortepianu, dobiegając 90. lat dalej olśniewa na koncertach słuchaczy swoimi interpretacjami, i uczy młodych adeptów gry fortepianowej na kursach mistrzowskich, nadarzyła się w końcu okazja by o tym wszystkim, czego jako świadek naszej epoki w swoim życiu doświadczyła, porozmawiać. I tak powstał ten wywiad, który będę Państwu w kolejnych odsłonach prezentować. To jest historia niezwykłego życia niezwykłej artystki i wspaniałego, pełnego poświęcenia dla sztuki muzycznej człowieka.
Część 2.
Zawsze patrzyłam na rzeczywistość z dużym dystansem i poczuciem humoru.
Tomasz Trzciński: Pani Profesor, jest Pani świadkiem prawie całej epoki, począwszy od czasów przedwojennej niepodległości, poprzez wojnę, i okupację przeszła Pani wraz z Polską jej drogę, aż do czasów dzisiejszych. To jest, można śmiało powiedzieć, wręcz epokowy ogrom doświadczeń! Ciekaw więc jestem bardzo, jak widzi Pani cały ten proces, patrząc na to, co przeżyła, oczyma artystki?
Profesor Lidia Grychtołówna: Zawsze patrzyłam na rzeczywistość z dużym dystansem i poczuciem humoru, czym często sprawiałam moim rodzicom pewne kłopoty, wynajdując wokół różne śmiesznostki, jakich nie brak przecież w żadnym okresie, niezależnie od tego kto, i jak rządzi, czy jaka jest aktualnie moda, ja zauważałam różne śmieszne rzeczy, i wyśmiewałam je głośno. Np. choćby słynnątytułomanię przedwojenną, jak np.: Pani Doktorowa, Pani Aptekarzowa, Pani Adwokatowa itd. Bawiła mnie ta arcypoważna tytularność żon osób publicznych.
TT: A jak traktowano to, co Pani robiła na poważnie, czyli przyszły Pani zawód jako artystki?
LG: Za bardzo „na serio“ tego nie traktowano. Byłam tuż po maturze, gdy zapytał mnie pewien właściciel apteki:
- A co będzie Panienka studiować?
- No, jak to co, to co robię, już od lat, idę do Akademii Muzycznej.
- Tak…? A co jeszcze?
- Proszę Pana, to są przecież studia na poziomie uniwersytetu!
TT: I potraktował to poważnie, uwierzył Pani?
LG: Nie, on chyba nie był tą odpowiedzią ani zbytnio zachwycony, ani przekonany. Może pomyślał, że robię sobie żarty? Byłam przecież z tego dosyć znana.
TT: Czyli nie brano tego zajęcia na poważnie - jako zawodu? Uważano go za niezupełnie życiowy?
LG: Tak, zupełnie nie traktowano tego „na poważnie“, i uważano, że lepiej żeby tzw. „panny z dobrych domów“ tym się w życiu nie parały…
TT: Jak w stosunku do Pani życia i kariery miała się wolność, i niepodległość w sztuce, którą Pani uprawiała, będąc przecież muzycznie kontynuatorką największej polskiej tradycji narodowej, wyrażającej się między innymi w muzyce Chopina, Paderewskiego czy także u późnego Szymanowskiego?
LG: Ja aż tak o tym nie myślałam. Człowiek, gdy jest bardzo młody, w ogóle o tym nie myśli, gra te wszystkie kompozycje, cieszy się nimi, ale nie przywiązuje aż tak wielkiej wagi do okoliczności, w których powstawały. Ta wiedza przychodzi dopiero później, wraz z dojrzałością, i doświadczeniem. Tak się akurat składa, że ja miałam zawsze bardzo duży repertuar, co mnie dosyć zdziwiło wtedy, gdy trzeba było zebrać cały ten repertuar do mojej autobiografii. I to wszystko, co tam jest wymienione, było grane publicznie, wykonywane na koncertach, te wszystkie 40 koncertów fortepianowych, one wszystkie były przez mnie wykonywane publicznie - i w Polsce, i za granicą.
TT: A jakie miejsce zajmowała w Pani repertuarze polska, i nie tylko polska - muzyka współczesna?
LG: Ja raczej nie jestem specjalistką od współczesnej muzyki polskiej, a wielu moich kolegów - pianistów ma w tym zakresie znacznie większy repertuar niż ja. Moim punktem ciężkości, jeżeli chodzi o zainteresowania i wykonania, była i jest raczej muzyka romantyczna i klasyczna. Kazimierz Kord, znany polski dyrygent, pod batutą którego występowałam z koncertami bardzo wiele razy, powiedział mi kiedyś, że jestem „najlepszą polską Chopinistką i, że właściwie powinnam grać tylko muzykę Chopina“. No ale, jest przecież jeszcze wielu innych kompozytorów, którzy napisali świetne, warte grania na koncertach utwory: Mozart, Beethoven, Schubert, Schumann, Scriabin, Rachmaninoff…
TT: Ale dzieła Fryderyka Chopina są Pani chyba jednak szczególnie bliskie? Skąd to się bierze?
LG: Tak, tę muzykę rozumiem w jakiś szczególnie osobisty sposób, może ze względu na chopinowskie rubato (swobodnie następujące, płynne zmiany tempa w utworze muzycznym, w partii prawej ręki, podczas gdy lewa ręka utrzymuje pulsację przebiegu utworu). Przypomina mi się też, że onegdaj Marcelina, Księżna Czartoryska, także wspaniała polska pianistka i wybitna interpretatorka utworów Chopina, wypowiedziała na temat chopinowskiego rubato zdanie, które brzmiało mniej więcej tak:
„To jest to coś, czego się nie da nauczyć, coś co się ma albo czego się nie ma, i jest darem indywidualnego odczuwania dla tego stylu. A jeśli ktoś tego nie ma, i tego nie czuje, to niechaj od grania muzyki Chopina trzyma sięlepiej z daleka.“
TT: Z tego wynikałoby jednak, że nie każdy jest w stanie zrozumieć, i wykonywać właściwie tę muzykę a jedynie nieliczni, czujący ją w ten sposób szczególny, artyści?
LG: Słuchać utworów Chopina może każdy, ale grając je, nigdy nie będzie furory robić ten, kto jego stylistyki, opartej na rubato wewnętrznie nie odczuwa, i żaden, nawet najlepszy nauczyciel muzyki na świecie nie będzie go w stanie tego nauczyć, i wystarczająco mu tego przekazać. **
TT: Nie ma o tym zbyt wiele mowy w Pani autobiograficznej książce, ale przecież dla artystki Pani formatu sytuacja Polskich dekad powojennych musiała nastręczać wielu trudności w życiu artystycznym?
LG: Powiedziałabym tak: W pewnym sensie sukcesy na międzynarodowych konkursach ułatwiały mi wówczas wyjazdy, i zagraniczne koncerty, choć najtrudniejszą sprawą były zawsze kwestie wizowe. Trudno było załatwić wizę, która była w PRL potrzebna na wjazd do każdego innego kraju, paszport wydawano mi najczęściej w ostatniej chwili, np. krótko przed godziną 12:00. PAGART trzymał u siebie paszporty polskich artystów w dyspozytorni, ale ta agencja koncertowa nie wszystko załatwiała, często trzeba było samemu załatwiać sobie wizę, a biura konsularne zamykały właśnie o 12.00…
TT: I jak wychodziła Pani wówczas z tych kłopotów?
LG: Na szczęście, miałam kontakt do kilku znajomych konsuli, którzy wiedzieli, jaka jest moja sytuacja, rozumieli też, że my artyści, wszyscy mamy z tym kłopoty, także do niektórych mogłam po południu zadzwonić, że mam paszport, i potrzebna jest mi jeszcze tylko wiza. I mogłam wówczas przyjść, i ją „po znajomości“ otrzymywałam. Ale dla normalnego obywatela było to w tamtych czasach bardzo uciążliwe, to była niezwykle duża niewygoda, i wielkie utrudnienie.
TT: A jak radziła Pani sobie w sztuce, w świecie realiów polskiego PRL-u, czy łatwo było zachowywać wtedy swoją artystyczną niezależność, przy tym, i wobec tego wszystkiego, co się wokół działo? Czy bywały w Pani życiu chwile takich trudnych i wyjątkowych wyborów koncertowych, i repertuarowych?
LG: Dużo pomagało mi wówczas w życiu artystycznym to, że miałam te wszystkie nagrody z konkursów, podobnie też było w przypadku moich koleżanek, i kolegów po fachu. Zawsze podbudowane znanym i cenionym nazwiskiem osoby miały większe możliwości, wiele rzeczy dla innych nieosiągalnych, było dla nich po prostu łatwiej dostępnych.
TT: I te koncerty trzeba było potem jednak grać w takiej atmosferze? To musiało być mimo wszystko niezbyt łatwe zadanie?
LG: W przypadku koncertów, jak one wyglądały… Wie Pan, gdy człowiek już wychodził na scenę, czy na estradę, żeby wykonywać koncerty Chopina, Schumanna, Beethovena, lub grać solowe recitale, to nie myślał już, w jakim aktualnie znajduje się systemie politycznym, bo i Ci, którzy przychodzili żeby go słuchać, byli raczej zainteresowani przede wszystkim muzyką, a nie polityką. Jednak ludziom z dużymi osiągnięciami zawsze łatwiej było wyjeżdżać jako artystom z kraju na koncerty, i odbywać zagraniczne tournee.
TT: I nikomu z nich nie zdarzały się żadne inne, większe trudności?
LG: Było ich zawsze niemało. Pamiętam gdy kiedyś znany polski dyrygent - Witold Rowicki, otrzymał zaproszenie do RPA, do Johannesburga, a wtedy wyjazd tam był właściwie niemożliwy, bo nie było chyba odpowiednich stosunków dyplomatycznych między tymi dwoma krajami. No ale, jednak, w końcu udało mu się tam wyjechać, ponieważ to nie tamci dyplomaci blokowali a Polska, bo polskie władze wreszcie się zgodziły, doszli do wniosku, że należy tego dyrygenta tam wydelegować, i nie blokować mu szansy, bo to także jest i szansą dla całego naszego kraju.
TT: A jak było z Pani wyjazdami i koncertami po ZSRR? Czy choć tutaj nie było aż takich wielkich utrudnień?
LG: Różnie z tym bywało. Wówczas, gdy miałam grać koncerty w ZSRR, zawsze prosiłam, żeby PAGART zorganizował mi, bym mogła zagrać choć jeden raz we Lwowie, bo to jest miasto rodzinne mojej Mamusi. No i wszystkie inne miasta były dla mnie możliwe, ale do Lwowa nigdy z koncertem pojechać nie mogłam. Wiem, że grały tam moje koleżanki - Regina Smendzianka, Barbara Hesse-Bukowska, które były starszymi koleżankami konkursowymi (z Konkursu Chopinowskiego w roku 1949). I one występowały we Lwowie, a ja nigdy, być może właśnie dlatego, że wiedziano, że moja Mama właśnie stamtąd, ze Lwowa pochodzi.
TT: Czyli robiono to w stosunku do Pani jak gdyby celowo?
LG: Tak, na to wyglądało. Najwyraźniej im tam nie pasowałam.
TT: W takim razie pozwolę sobie na krótki cytat z Pani autobiografii, właśnie na temat perypetii z tychże podróży:
Po moim ostatnim rosyjskim tournee celnicy na lotnisku w Moskwie zatrzymali dywan orientalny, ponieważ zabrakło specjalnego pozwolenia na wywóz, a na starania o to nie miałam już czasu przed powrotem do Warszawy. Postawiłam się ostro, wynikła z tego nieprzyjemna awantura, celnicy wreszcie z łaski ulegli. Po kilku miesiącach z moskiewskiego Goskoncertu przyszła depesza do PAGARTU, w której napisali:
"Grychtołówna to świetna pianistka, ale my jej nigdy więcej nie zaprosimy, bo ona nie jest przyjaciółką Związku Radzieckiego“.
Nietrudno się domyślić, co było tego przyczyną. W Moskwie, jak i w moich podróżach po kraju towarzyszyły mi wszędzie opiekunki zwane tłumaczkami, albo przewodniczkami. Wciągały mnie w rozmowy i moje uwagi czy spostrzeżenia przekazywały swoim mocodawcom.*)
TT: A które, ciekawe miejsca udało się Pani, mimo tych wszystkich trudności, odwiedzić i zobaczyć?
LG: Koncertowałam w wielu bardzo ciekawych zakątkach ZSRR, w tym oczywiście w Moskwie i Leningradzie (dzisiejszy Sankt Petersburg), ale także w Nowosybirsku, Jarosławiu, Rostowie nad Donem, Kisłowodzku, Uljanowsku, Jałcie a także w republikach południowych i dalekowschodnich: w Samarkandzie, Baku, Erewaniu, Tbilisi, Aszchabadzie, Taszkencie, z którego pamiętam fantastyczny fortepian, na którym tam grałam, do dzisiaj dobrze pamiętam jego brzmienie, i wspaniały, głęboki dźwięk.
TT: Skoro Pani Mama była rodowitą Lwowianką, to zapewne znała lwowską gwarę, piosenki, dawną polską kulturę? Ile z tego przeniknęło do Pani Domu i dochodziło do jej uszu, a na ile oddziaływała gwara śląska w Pani codziennym życiu?
LG: Lwowiacy trochę zaciągali ale szczególnej gwary specjalnie tam nie było, tak jak na przykład na Śląsku. Moja Mamusia była ze Lwowa ale gdy wyszła za Ojca, który był ze Śląska i poszła po raz pierwszy na targ, nie mogła zupełnie zrozumieć, o co chodzi przekupkom, które ją pytały:
- Paniczko, Paniczka przyszła z taszką?
A ona nie wiedziała co to jest „taszka“ (torebka), była młodą mężatką, i nie znała śląskiej gwary, która mogła być dla kogoś, kto tego nie znał - ludzi z zewnątrz, zupełnie niezrozumiała. Kiedyś przyjechała do Warszawy przyjaciółka mojej kuzynki, byłyśmy zaprzyjaźnione, a ona do tego także dosyć dobrze grała na fortepianie, i gdy wracałyśmy - ona do Katowic a ja do Mamy, do Rybika, nagle zaproponowała:
- Wiesz co, a może byśmy tak sobie pogodały po ślonsku?
Wyszłyśmy więc na korytarz, i prześcigając się w tym, która z nas więcej potrafi w tej gwarze mówić, śmiałyśmy się strasznie, bo przecież w naszym wydaniu brzmiało to bardzo śmiesznie. Następnego dnia do jej męża, dyrektora, przyszedł jakiś interesant, podobno jakiś inżynier i mówi:
- Panie dyrektorze, czy to możliwie, bo wczoraj widziałem pańską żonę i panią Grychtołównę na korytarzu, w pociągu, jak rozmawiały po śląsku i strasznie się śmiały, czy to jest możliwe?
Ale on odpowiedział na to spokojnie:
- Baaardzo możliwe, baaardzo możliwe…
Ona lubiła takie żarty, ale dla kogoś z zewnątrz, zbyt „poważnego“, mogło to być jednak, co nieco, dziwne.
TT: A ja jeszcze raz spytam o Lwów i jego wpływ na Pani dalsze życie…
LG: Bardzo miło wspominam chwile ze słuchowiskiem „Szczepcio i Tońcio“, te audycje pełne humoru, lwowskiego dowcipu, ponieważ było w nich słychać ten typowy akcent, to charakterystyczne - lwowskie „przeciąganie“. No i kiedyś, przy jakimś wywiadzie, który ktoś ze mną nagrywał, słuchając tego później przez radio, zauważyłam, że ja także mam coś z tego lwowskiego akcentu! Bardzo mnie to zdumiało.
TT: No tak, to odzywa się często wyraźniej w drugim, wraca nawet i w trzecim pokoleniu...
LG: Tak, u mnie to jest na pewno po Mamie.
TT: A jak poznali się Pani rodzice, skąd Lwowiaków znaleźli się na Śląsku?
LG: Moja Mama miała trzy siostry, dwie z nich mieszkały na Śląsku bo tak się złożyło, że wyszły za mąż za Ślązaków - no i w ten sam sposób moja Mama poznała także mego Ojca, ponieważ w czasie pobytu tam zaginął jej paszport. Bo pomimo tego, że już nie było zaboru pruskiego, trzeba było jeszcze do roku 1923-go mieć ze sobą paszport, tak jak dawniej za granicą. Mamę skierowano wtedy do urzędnika, jak się później okazało - mego Ojca, który mógł jej pomóc to odnaleźć. No i odnalazł jej paszport, a przy okazji znalazł sobie żonę!
TT: Jak wspomina Pani Ojca z tamtych lat, co utkwiło najbardziej w Pani pamięci?
LG: Mój Tato miał piękne ordery, i wiedziałam gdzie one są, w której szufladzie komody, więc jak byłam mała, to je wyciągałam, i się nimi bawiłam. One były piękne, na biało-niebieskiej wstążce. Tatuś, gdy to kiedyś zobaczył, powiedział do mnie:
- Słuchaj, ale jakby ktoś to tak zobaczył, że Ty się tak tymi orderami tak bawisz, a to są takie poważne ordery…
Ale ja mu odpowiedziałam:
- No i co z tego że one są takie poważne? Mi się one bardzo podobają, lubię sięnimi pobawić!
Jak to małe dziecko…
TT: Zacytujmy więc dalej za Pani autobiografią:
Dziewiątego czy dziesiątego (września) przybył do nas ojciec. W Rybniku groziła mu nieunikniona egzekucja, ponieważ Niemcy wiedzieli, że był bliskim współpracownikiem Korfantego, który organizował Powstania Śląskie. Cel osiągnął, gdyż część Śląska została przyłączona do Polski po Pierwszej Wojnie Światowej. Ojciec został uhonorowany najwyższej klasy orderami za zasługi w walce o polski Śląsk. *)
TT: A jak wyglądało środowisko muzyczne, które Panią w młodości otaczało? Jacy byli wówczas ludzie sztuki wokół Pani, i atmosfera muzyczna Rybnika, w czasach jej nauki gry na fortepianie?
LG: Wie Pan, tam nie było jakichś regularnych koncertów, ani też orkiestry miejskiej, w tamtych czasach aż tak wiele tego jeszcze, tak jak dzisiaj, nie było. Dla życia muzycznego działali i wiele zrobili Bracia Szafrankowie. Ale wszystko dopiero tam powstawało. Odbywały się oczywiście, co jakiś czas koncerty, na specjalne okazje, oraz także - bale. Na jednym z takich koncertów miał miejsce mój debiut, 6 kwietnia 1933 roku, w Białej Sali Hotelu Polskiego. Dlatego śmieję się dzisiaj, że niedawno minęło 85-lecie mojego pierwszego koncertu!
TT: Pamięta to Pani tak dobrze?
LG: Świetnie ten dzień pamiętam, jak dzisiaj: Prószący wtedy śnieg - bo było jeszcze dosyć zimno, skrzynkowy samochód, którym mnie wieziono, dobrze pamiętam, jak byłam ubrana, jak pięknie wyglądała ta sala. Ale w tamtych czasach, w Rybniku, było bardzo dużo bali, nawet więcej niż koncertów.
TT: A czy Pani rodzice także na nich bywali?
LG: Tak, moja Mamusia opowiadała mi, że jak byłam mała, moi rodzice byli na balu 28 razy. To były bardzo eleganckie bale, miały piękną oprawę i bardzo wytwornych uczestników: Panie w długich sukniach, panowie w smokingach, wszyscy w pełnym szyku, i wszyscy bardzo eleganccy. Piękne dawne czasy…
TT: I tak było aż do roku 1939?
LG: Tak, pamiętam też, że zawsze na Boże Narodzenie, Wigilię, na Sylwestra i na Nowy Rok, przyjeżdżała do nas rodzina ze wschodu, i ze Lwowa. Tak było i w czasie Świąt, w roku 1938, gdy miałam już ponad 10 lat. Byli wówczas u nas Ojciec mej Mamy i chrzestny Ojciec. Rodzice także chcieli wtedy pójść na bal sylwestrowy, ale ja byłam tym tak zmartwiona, i tak bardzo nalegałam, by ze mną zostali, że w końcu jednak zrezygnowali, i nie poszli. A ja, później, nie mogłam sobie tego nigdy wybaczyć, bo nigdy wiecej na żaden bal już się później nie wybrali. We wrześniu wybuchła wojna, przyszła niemiecka argesja na Polskę, i okupacja, a po wojnie były już inne czasy, i ludzie mieli inne rzeczy na głowie. Nikt za bardzo na balowanie ani czasu, ani ochoty nie miał, trzeba było wszystko zaczynać od początku, „od jednej łyżki“, i organizować sobie życie na nowo. Cały nasz dobytek, z 16-letniego okresu małżeństwa mych Rodziców, przestał istnieć.
TT: Z tego, co opisuje Pani w książce, Państwa dom w Rybniku, pod ich nieobecność, został przez działania wojenne kompletnie zniszczony?
LG: Tak, to prawda, ale przedtem został też i doszczętnie splądrowany, Niemcy bardzo wiele wywieźli w czasie odwrotu, wszystko zaginęło, do dzisiaj nie wiadomo co się z tym stało, a nas nie było, ponieważ ukrywaliśmy się z Mamą na wsi pod Rybnikiem. Zaś Tato, że względu na to, że był przez Niemców poszukiwany, nie mógł się pokazywać publicznie w ogóle, bo byłoby to dla niego, i dla nas bardzo niebezpieczne. Działał taże w podziemiu AK-owskim, o czym nie wiedziałam bardzo długo, bo nam o tym w ogóle nie mówił. Nie chciał nas tak bardzo narażać.
„Zagrożony aresztowanim i śmiercią uciekał z domu w pośpiechu, nie zdążył nawet założyć płaszcza. Trasę z Rybnika do Lwowa przebył pieszo, a częściowo chłopskimi furmankami. Płaszcz kupił w Brzesku. Od dziadka dowiedział się, że znajdzie nas w Zimnej Wodzie. Lękał się jednak niemieckich agentów, poszukujących uciekinierów, na których ciążył wyrok śmierci. Uciekał dalej pieszo aż do wschodniej granicy polskiej. W drodze, po zmierzchu, zapukał do drzwi wiejskiej chaty z prośbą o nocleg. Wyszła Ukrainka, przywitała go słowami:
- Ach, to wy, bieżeniec. Wy uciekinier.
Przenocowała go pod warunkiem, że wstanie o czwartej rano i ruszy w dalszą drogę:
- Jak zobaczą was tu ukraińscy chłopi, poderżną wam gardło. *)